Słysząc słowo Kościół, bardzo dużo ludzi kojarzy go ze zdobnymi świątyniami, przepychem i zabytkami, które zresztą są często przedmiotem złości ludzi. Bo przecież religia katolicka uczy, żeby być ubogim w duchu, składać jałmużnę i oddawać, to co drogie. Innym, Kościół kojarzy się z instytucją, na czele której stoi w większości przypadków kilku mniej lub bardziej zacnych księży, nieudolnie kierujących powierzonym im okrętem.
Dlatego ciągle zapominamy, że Kościół to ludzie?
Kościół to ta dziewczyna stojąca na przystanku, z wielkimi słuchawkami na uszach. Facet, który właśnie uczy się jeździć samochodem w E – lce przed nami. Kościołem jest też kobieta niosąca wypchane siaty z Biedronki. Jest nim nasz przyjaciel, z którym tak często próbujemy (się) zrozumieć . Nasza rodzina (wraz )ze swoimi dobrymi i złymi chwilami – to też Kościół. Wreszcie i my sami. Ja jestem Kościołem.
Wielbienie.
Od soboty internet zalewają różnego rodzaju relacje z Wielbienia w Krakowskim Tauronie. Tam właśnie zebrali się między innymi ci wszyscy ludzie, których wcześniej wymieniłam. Na czele kilkudziesięciu tysięcy ludzi, stanęli Ojcowie Dominikanie. Ojciec Szustak, który także jest kościołem. Ojciec Nowak – on również. Dziewczyny śpiewające i muzycy grający w zespole Owca. – Oni, to także Kościół.
Ktoś bardzo trafnie napisał, że właśnie w Tauron Arenie zobaczył „żywy Kościół”.
Każdy z nas tam obecnych – żyje. I chociaż tam daliśmy upust swoim emocjom, pozwoliliśmy bez granic ponieść się i poprowadzić łasce, to na co dzień, samodzielnie, też chwalimy Boga. Każdego dnia się modlimy, może mniej spektakularnie, ale robimy to. Dajemy świadectwa, niesiemy Jego radość, a w ciężkich chwilach dzielimy się Nim jak tylko umiemy z tymi, którzy znaleźli się w dołku lub na rozstaju. Staramy się przekazać coś z Góry. Korzystając z nauk samego Jezusa, tłumaczeń Jego słów przez Ojca Adama czy innych kaznodziejów.
Smutny Kościół.
Wiem, że to co opisuje brzmi bardzo utopijnie i sielankowo. I tak jest, ale oczywiście nie w stu procentach. W Tauronie było ponad szesnaście tysięcy ludzi. Byli wśród nich szczęśliwi, pogodzeni ze sobą i ufający Bogu. Oni jednak, zmieszali się z tymi, którzy wątpią. Pogubili się w swoim życiu i relacji z Nim. Obok tych uniesionych miłością, stali ci przygnieceni żalem. Obok mojej – skaczącej i totalnie fałszującej duszy, była ta cicha i zamknięta. Obrażona na Boga. Oczywiście zupełnie niesłusznie. Piszę o tym w swojej książce, sama tego doświadczyłam i nie jeden raz widziałam u otaczających mnie osób: to nie Bóg jest winny naszym porażką. Nam jest bardzo łatwo zrzucić na Niego całą winę. Dlatego, że dużo trudniej jest zobaczyć swoją “belkę w oku”.
Uciekać jest najłatwiej, ale to nie prowadzi nas do szczęścia.
Po ludzku czasami tak jest najprościej. Natomiast wszystko zależy od tego, w jakiej sytuacji życiowej się znajdujemy. Jaką mamy aktualnie relację z Jezusem.
Jedni w ciężkich chwilach, takich, które wydają się całkiem stracone, uciekną właśnie w Jego ramiona. Będą krzyczeć coraz więcej i coraz głośniej w stronę Nieba. Zabiegać o towarzystwo Boga, bo tylko ono da im nadzieję i ukojenie we wszystkich brakach, jakie ich dotykają.
Drudzy wolą się odwrócić. Nie tylko zrezygnować z przyjaźni, ale też obarczyć winą. Nakrzyczeć z wyrzutem i zamknąć się w sobie. Nie chcieć korzystać z pomocy nieustannie wyciągniętej/wyciąganej do nas ręki. Tylko, że odchodząc od Niego, odchodzimy od wszystkiego, czego pragniemy: od Źródła. Nie dlatego, że On może nam to dać lub nie, ale dlatego, że w Nim są wszystkie najwspanialsze rzeczy, które dają nam szczęście. Miłość, wiara, nadzieja, spełnienie, bycie kochanym mimo wszystko. Bezcenne poczucie tego, że podąża się właściwą drogą i wypełnia swoją misję. Może aktualnie nie jest to takie ważne, ale w końcu przyjdzie każdemu stanąć u kresu swojego życia i wtedy będzie to dla nas najważniejsze. – Jak ja właściwie tu doszedłem i co zrobiłem, co po sobie zostawię?
Dokąd zmierzam?
Nadchodzi taki moment, że się tacy ludzie zatrzymują i mają dość obrażania. Dociera do nich, że chyba jednak Bóg nie jest winny. Może nie jest jeszcze to ten etap, że znajdują winę w sobie, ale zaczynają dopuszczać możliwość, że Niebo jednak jest niewinne. Wtedy zaczynają się otwierać i prowadzeni łaską, idą tam gdzie powinni. Udając się na przykład na Wielbienie do Areny. Gdzie sam sam Bóg mowi do nich, że całuje ich rany, że są czyści i nieskazitelni. Podnosi ich i zapewnia o swojej bezgranicznej miłości. Mówi, że zatapia się w ich imionach i sercach, przebijając się do najbardziej głębokich pokładów ich beznadziejności.
I oni tego wszystkiego doświadczją.
Oczywiście słowa te wypowiadają Ojciec Adam i Tomasz, ale serce wie, że to Bóg się nimi posługuje. Nie da się tego nie usłyszeć, nie poczuć.
Tak samo stanie się, kiedy owi ludzie przekroczą próg kościoła, uklękną przy konfesjonale, zapatrzą się w Najświętszy Sakrament, posłuchają Ducha Świętego w drugim człowieku.
Bóg nie jest złośliwy.
Kilka razy w życiu byłam na pieszych pielgrzymkach, Mszach o uzdrowienie, uwielbieniach. Po gorącej modlitwie wydobywającej się z setek serc, litrach łez wylanych przeze mnie i tych będących obok. Po tym jak widziałam bijące serca, składające się w jedno wielkie serce. Po przeżytych oczyszczeniach i zawrotach duszy. Po usłyszanej prawdzie, która nagle zrzucała klapki z oczu. Po doświadczeniu uczucia, którego nie da się opisać słowami, dotykającego samej mojej istoty, zapewniającego o tym, że ON JEST DOBRY. Najlepszy we wszechświecie. – Nie uwierzę! Nie zgodzę się! Nie poczuję! – Że On NIE CHCE nam czegoś dać!
Bóg niczego innego nie pragnie. Nie siedzi i nie wymyśla, komu coś dać, a komu jednak nie. Bóg cały czas, nieustannie na nas czeka, w swojej powalającej cichości i pokorze, przyjmując od nas fochy i policzki.
To my musimy chcieć do Niego wołać, przychodzić i przede wszystkim zaufać. Pokochać. Oddać Mu siebie. Zaangażować się i dać coś od siebie, jak w każdej normalnej relacji. Nie nastawiać się tylko na branie, ale także na dawanie, przede wszystkim swojej uwagi i czasu. I nie obrażać się…