Dwa lata temu o tej porze, złorzeczyłam w stronę nieba. Tak samo trzy i pól roku temu. Miałam ochotę wybrać się tam i skopać tyłek Adamowi i Ewie, za to, że zjedli to cholerne jabłko. Teraz przez ich słabość, ja męczyłam się przy bólach porodowych.
A przecież to wszystko mogłoby wyglądać inaczej, gdyby nie złe wykorzystanie przez człowieka wolnej woli. Zresztą wtedy był to pierwszy i niestety nie ostatni raz…
Pierwsi ludzie przez swój zły wybór zafundowali nam obietnicę cierpienia i trudów.
Kiedy teraz o tym myślę, dociera do mnie, że jestem im wdzięczna. Któregoś dnia, stanę w drzwiach Raju, tam zacznę idealne życie bez bólu. Wieczne szczęście.
A teraz? Dzięki temu, że poczułam w sobie życie moich dzieci a później wydałam je na świat, w takich a nie innych okolicznościach – jestem z nimi związana tak mocnym uczuciem. W ogromnych bólach, narodziło się moje WSZYSTKO!
Miłość – taka prawdziwa i silna do granic wyobraźni. Nie tylko mnie, jako mamy do naszych synków, ale również, jako żony do mojego męża. Ta, z każdym kolejnym skurczem, zawiązywała niewidzialny węzeł na naszych dłoniach. Tak samo jak przewiązał je stułą ksiądz, kiedy udzielaliśmy sobie sakramentu małżeństwa.
Więź, której nie jest w stanie zniszczyć żadna istniejąca we wszechświecie siła. Ona zaś zawiązywała się miedzy nami, każdego dnia od naszego poznania, poprzez narzeczeństwo, małżeństwo i wreszcie rodzicielstwo – zaczynające się w momencie, w którym dowiedzieliśmy się, że Bóg nam pobłogosławił i spełnił nasze pragnienie – wzięcia udziału w cudzie stworzenia.
Miejsce na ziemi, które jest moim właściwym i dopasowanym otoczeniem.
Rodzina, która dopełnia moja istotę i wydobywa ze mnie prawdę. To ona – oni, pozwalają mi być sobą. Szczęśliwą i spełnioną.
Byłam zmęczona, bardzo mnie bolało i nie chciało się skończyć. Miałam ochotę się poddać, zniknąć, nie czuć…
Ale już za kilkadziesiąt minut, zostało mi to całkowicie wynagrodzone. Dzięki całemu trudowi, w sumie dwudziestu sześciu godzin – podczas dwóch porodów 😀 tak bardzo mocno poczułam i doceniłam swój skarb. Patrząc po raz pierwszy na Szymona a później Jeremiasza – dostrzegłam dar, jaki dostaliśmy. To wspaniałe – i nasze -dwadzieścia siedem godzin.
Teraz wiem, że tamte bóle były początkiem i łatwizną. Prawdziwy trud, ból i wyzwanie, to bycie dobrym rodzicem – wychowawcą dla swoich dzieci. Równoczesne bycie ich powiernikiem, przyjacielem, mentorem i rodzicem.
Największy życiowy egzamin, to sprostać każdemu z wymagań, spełnić każdą z ról a przy tym wszystkim i to najważniejsze – nie zniszczyć swoich dzieci, siebie i łączącej nas więzi.
Czy zdamy – dowiemy się dopiero po latach codziennych zmagań, prób, błędów, wyzwań i porażek. Jednak każda z tych rzeczy, będzie naszym zwycięstwem, jeśli pozostaniemy konsekwentni w swoich założeniach i elastyczni w zasadach.
A to, co najważniejsze i zapewni nam prawdziwą relację i zdrowe życie każdego z członków naszej rodziny, to niezachwiane bycie wiernym swojemu sercu i ciągłe otwarcie na te nauki i podpowiedzi, które nasza intuicja uzna za dobre oraz właściwe.