Jestem.
Wciąż próbując pokochać jesień. Starając się docenić jej uroki i dary. Równocześnie do bólu zdając sobie sprawę z tego, że mi to po prostu nie wychodzi.
Jak ona prawdziwie obrazuje trudną miłość. Taką wymagającą. Prawdziwą.
Jesień uświadamia mi, jak mało mogę sama z siebie. Jak my ludzie jesteśmy prości i słabi. Kiedy tylko coś jest nie po naszej myśli, tak łatwo poddajemy się zniechęceniu i złemu nastrojowi. Wszystko w koło przybiera ponure barwy, tak widzimy otoczenie i tak samo zaczyna dziać się w nas. W środku robi się szaro. Okropnie chcemy to zmienić, zawalczyć, ale przytłacza nas ta ponurość.
Spędzamy czas na narzekaniu.
Widzimy tylko minusy i gorsze strony i to przysłania nam piękno. Tracimy czas na tęsknotę i smutek. Na wyczekiwanie czegoś co się skończyło, a my tak bardzo chcemy, żeby wróciło. I zamiast doceniać, żałujemy.
Wtedy każdy dzień przemija, ale nieprzeżyty tak, jak powinien. Niedostrzeżony, cieszący, lśniący i w pełni satysfakcjonujący.
A to zaledwie początek, kilka pierwszych dni. Czy warto skupiać się na chłodzie i ciemności?
Pewnie, że nie. I ja to wiem. I w tej całej beznadziei, to właśnie jest ten promień światła. – Że ja naprawdę, każdego dnia próbuję. Staram się i bardzo chcę – pokochać. Nie tylko to, co łatwo daje się przyjąć, ale przede wszystkim to, czego z początki nie potrafimy chociaż zaakceptować.
Pożegnałam lato ze wszystkimi jego urokami, wspomnieniami i sprzyjającymi okolicznościami. Nie chcę o nim zapomnieć, ale nie chcę też być więźniem jego uroku. Chcę być szczęśliwa z uczuciem jakie do niego żywię.
Bo na tym polega wolność.